#wszechmocne

Pokazała Polsce wspinaczkę. "Myślę, że podobnie miał Adam Małysz"

Autor: Dominika Frydrych / Data: 03.10.2023
Aleksandra Mirosław jest wielokrotną rekordzistką świata

- W tym sezonie miałam wiele mentalnych dołków. To jest koszt, który płaci wielu sportowców na topowym poziomie - podkreśliła Aleksandra Mirosław, wielokrotna rekordzistka świata we wspinaczce na szybkość, nominowana w plebiscycie #Wszechmocne w kategorii Wszechmocne w sporcie.

Dominika Frydrych: To rodzicom zawdzięczasz pasję do sportu?

Aleksandra Mirosław: Sport był w naszym domu od zawsze. Jesteśmy aktywną rodziną, zwłaszcza mój tata, który ćwiczył sztuki walki, a dzisiaj rekreacyjnie biega dłuższe dystanse, maratony. Moja mama z kolei uczęszczała w szkole średniej na zajęcia z siatkówki. Dawali przykład mnie i moim siostrom - że fajnie jest być sprawnym, ruszać się i to zaowocowało. Ale nie miałyśmy presji na treningi i osiąganie wyników, rodzice stawiali raczej na zabawę. Pamiętam na przykład, że tata zabierał nas na spacery do lasu i pokazywał, jak robi się salto. Dla mnie, wtedy małej dziewczynki, to było naprawdę wow! Do dziś mam ze sportu frajdę i po prostu lubię się ruszać.

Dlaczego akurat wspinaczka? Zaczynałaś od pływania.

Tak, trenowałam je przez całą podstawówkę. W szkole, do której chodziłam, była bardzo dobrze rozwinięta sekcja pływacka i wszystkie dzieciaki pływały.

Ale kiedy poszłam do gimnazjum, powiedziałam rodzicom, że nie chcę już pływać. Zaproponowali, żebym zajęła się wspinaniem. Zaczęła to moja siostra Gosia, starsza o trzy lata. Wspinała się, przywoziła z zawodów krajowych puchary i medale. Zawsze ją podziwiałam i myślałam sobie, że też bym tak chciała.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Początki musiały być trudne.

Zaczęłam w 2007 roku, Gosia trzy-cztery lata wcześniej. Dziś praktycznie w każdym mieście można spróbować tego sportu, ale wtedy nie było to popularne. Ja akurat miałam szczęście - los tak pokierował moim życiem, że trafiłam do szkoły, w której była ścianka wspinaczkowa.

Później, kiedy wyspecjalizowałam się we wspinaniu na czas i pojawiła się droga do bicia rekordu świata, musiałam regularnie jeździć do Tarnowa. Długo znajdowała się tam jedyna w Polsce 15-metrowa ściana, na której mogłam trenować. W 2016 roku, żeby przygotować się do mistrzostw świata, wyprowadziłam się nawet tam na miesiąc czy dwa. Wynajmowałam dwa mieszkania – w Tarnowie i w Lublinie. Zainwestowałam dużo prywatnych pieniędzy, bo w sporcie nieolimpijskim nie ma wielkich sponsorów ani wsparcia. Wtedy byłam czwarta – a to właściwie nic nie oznaczało. Nie miałam żadnego stypendium, startowałam w mało popularnej dyscyplinie... I to był moment przełomowy w mojej karierze.

Czujesz się ambasadorką wspinania w Polsce?

Myślę, że tak. Wydaje mi się, że największy skok popularności całej dyscypliny, nie tylko wspinania na czas, rozpoczął się od Igrzysk Olimpijskich w Tokio. Na popularność w kraju wpływają osiągnięcia rodaków, a mnie udało się pobić rekord świata w jednej z trzech konkurencji. To rzadkość podczas igrzysk, w Tokio rekordów było dosłownie kilkanaście.

Oprócz tego, co sama chcę osiągać, zależy mi na promowaniu dyscypliny. Chcę pokazywać, że to fajny sport, w którym można osiągać sukcesy. Myślę, że podobnie miał Adam Małysz, dzięki któremu długo nie wyobrażaliśmy sobie niedzieli bez skoków narciarskich.

Trenuje cię twój mąż. Jak godzicie światy kariery i życia prywatnego?

To jedno z większych wyzwań. Normalnie w związku partnerzy spotykają różne trudności, ale będąc w związku ze swoim trenerem czy, odwrotnie, z zawodniczką, jest to trudne do kwadratu. Oprócz problemów dotyczących relacji mierzymy się z tymi dotyczącymi sportu.

Ale widzę więcej plusów. Spędzamy razem dużo czasu – nie jest tak, że przebywam na zgrupowaniach 10 miesięcy, a z mężem tylko dwa. Zawsze jesteśmy we dwoje. Poza tym żaden trener nie jest w stanie poznać zawodnika tak jak zna mnie Mateusz. Czasem nic nie muszę mówić, a on wie, że potrzebuję pomocy. To bardzo cenne.

Doceniam też to, że to właśnie z mężem sięgałam po rekordy świata i medale, i mogę dzielić z nim te chwile. Ostatnio w Rzymie, po zakwalifikowaniu się do igrzysk, mogłam rzucić mu się na szyję i przeżywać tę euforię.

Symboliczny był też dla mnie moment, kiedy uświadomiłam sobie, że jedynym autografem, który posiadam, jest ten od Ireny Szewińskiej. Jej trenerem na pewnym etapie też był jej mąż. To był dla mnie budujący znak.

Kiedy w Bernie zdobyłaś brąz i nie zakwalifikowałaś się do IO, mówiłaś, że "spełnił się najczarniejszy scenariusz", ale wyszłaś z tego doświadczenia mocniejsza. Jak przygotowujesz się mentalnie do zawodów i jak radzisz sobie z taką presją?

Przed Bernem nie ukrywałam, że osoba, która znajdzie się na trzecim miejscu, będzie najsmutniejsza – okazało się, że to ja. Ale dzięki temu odkryłam to, o czym zapomniałam na przestrzeni ostatnich sezonów, medali i rekordów - że robię to, bo to kocham. Przed tymi zawodami była duża presja, przede wszystkim wewnętrzna. Muszę wygrać, zdobyć kwalifikację, bo mój świat się zawali. Ale następnego dnia słońce znów wstało, a ja nie dostałam wypowiedzeń kontraktów sponsorskich.

Moje przygotowania do Berna były najlepiej przeprowadzone w całej karierze pod każdym względem - fizycznym, dietetycznym, suplementacyjnym, a mimo to nie wyszło. Dziś uważam, że tak musiało być, żebym mogła znów spojrzeć na ten sport na nowo. Bieg w Bernie o brąz był najlepszy, jaki miałam od kilku sezonów, bo w pewnym sensie był o nic – chodziło o samo ściganie się.

Miesiąc między Bernem a Rzymem był bardzo trudny. Nie chodziło o aspekt fizyczny, ale psychiczny. Zaczęłam być przerażona tym, co mnie czeka, nie czułam się gotowa. Musiałam ułożyć sobie w głowie, że jeśli w Rzymie się nie zakwalifikuję, zrobię to podczas serii zawodów na wiosnę. Do Paryża i tak polecę. Nie zawsze wygram – i to jest w porządku.

W tym sezonie miałam wiele mentalnych dołków. To jest koszt, który płaci wielu sportowców na topowym poziomie - przepłacasz to zdrowiem psychicznym. Nie wolno bać się o tym mówić i, jeśli coś jest nie tak, trzeba szukać pomocy.

Wspinaczka na czas to bardzo młoda konkurencja olimpijska. Jak przeżyłaś tę zmianę?

Po kwalifikacjach do Tokio sponsorzy nie wchodzili do mnie drzwiami i oknami, życie wyglądało normalnie. Ale po samych igrzyskach wiele osób zauważyło ten sport. Jeśli chodzi o wsparcie finansowe, nie mogę narzekać, mam komfortowe warunki przygotowań.

Każdy medal to teraz medialny sukces, ale też skupienie na przegranych. Musiałam nauczyć się radzić z hejtem, z komentarzami, że wszystkich zawiodłam. Nikt nie przygotowywał mnie do wystąpień, do udzielania wywiadów. A z nieznanej osoby w dwa lata stałam się rozpoznawalna – i w Lublinie, skąd pochodzę, ale i w innych miejscach w Polsce.

Jakie oceniasz podejście do kobiecego sportu? Sama, kiedy oglądam różne konkurencje, jestem zirytowana – słyszę komentowanie wyglądu albo że ktoś gra "po męsku". Spotykasz się z czymś takim?

Dotyka mnie to na mniejszą skalę, ale widzę to. Pod postem Roberta Lewandowskiego nie czytamy, że to przystojny gość, z kolei pod wpisami chociażby lekkoatletek często są wywody o ich wyglądzie. Kiedy ja dodaję tweet o wynikach z zawodów, też dużo komentarzy odnosi się tylko do wyglądu. Niekoniecznie pozytywnie.

Pół biedy jeszcze, kiedy dotyka to dorosłych, ale wyobraź sobie, że taki komentarz dostaje 16- czy 17-latka. Na nią może mieć to ogromny wpływ. Podobnie zresztą na młodego sportowca, kiedy czyta na przykład, że zawiódł cały kraj, bo przegrał. Ja dziś sobie z tym radzę, ale jak byłoby, gdybym spotkała się z takimi głosami jako nastolatka? Trudno mi sobie wyobrazić.

Jesteś nominowana w plebiscycie #Wszechmocne. Czujesz się wszechmocna? Co to dla ciebie znaczy?

Zapytana o definicję wszechmocnej przed kwalifikacjami w Rzymie na pewno odpowiedziałabym inaczej. Dziś najlepszym zobrazowaniem mojego rozumienia tego słowa jest właśnie to, co zrobiłam 15 września na Foro Italico. Tamta wygrana pokazała mi, że jestem niezwyciężona i dała mi pierwiastek superbohaterki. Na początku to do mnie nie docierało, ale Mateusz pomógł mi to zrozumieć.

Byłam wtedy w bardzo ciemnym miejscu, a mimo to dałam radę, pobiłam rekord świata i zdobyłam kwalifikację z uśmiechem. To dla mnie definicja osoby wszechmocnej - może być trudno, ale nie poddajesz się, walczysz do końca, nawet gdy wygląda to beznadziejnie.

Aleksandra Mirosław jest nominowana w plebiscycie #Wszechmocne w kategorii Wszechmocne w sporcie. Swój głos możesz oddać TUTAJ.